Znów zmuszony jestem polemizować z dziennikarzami. Znów z dziennikarzami „Gazety Wyborczej Trójmiasto. Tym razem z Katarzyną Włodkowską i Markiem Górlikowskim.

„PO blokuje obywateli", „Strach przed obywatelami ma dwa tysiące podpisów", „Bez dwóch tysięcy nic nie da się załatwić", „Obywatele nie gryzą" – krzyczą od dwóch dni tytuły. Trzeba przyznać, że bardzo to efektowne.

A cała rzecz, obawiam się, tkwi w fundamentalnym nieporozumieniu.

Polska jest państwem demokratycznym. Istotą państwa demokratycznego jest system władzy przedstawicielskiej. Upraszczając – przedstawicielami społeczeństwa są wybieralne organy, takie jak sejm czy rada miasta.

Oczywiście istotą społeczeństwa obywatelskiego jest jak najszerszy udział społeczeństwa, czy społeczności lokalnych, w procesach decyzyjnych. Ale muszą istnieć jakieś reguły. Tak jak istnieje zasadnicza różnica między demokracją, a ochlokracją – rządami tłumu, a więc zbiorowości, która jest – z definicji – niezorganizowana i ulega zmiennym emocjom.

Typowym przykładem mylenia demokracji z ochlokracją jest sposób myślenia (jeśli w tym wypadku określenie „myślenie" nie jest lekko przesadne) anarchistów, którzy z uporem zakłócają posiedzenia Rady Miasta.

Wszyscy doskonale wiemy, że łatwiej nakłonić ludzi do podpisania się pod żądaniami. Nawet jeśli są to żądania typowo roszczeniowe i kompletnie nierealne. O wiele trudniej natomiast namówić ich do poparcia inicjatyw prawdziwie obywatelskich.

Kilka tygodni temu grupa młodych socjalistów złożyła u prezydenta Lisickiego postulat by – „docelowo", jak to określili – komunikacja miejska była za darmo. Jestem przekonany, że bez trudu zebraliby pod swoim efektownym postulatem dwieście podpisów. A wtedy projekt takiej uchwały musiałby stać się tematem pracy komisji Rady Miasta, a potem musiałby zostać przegłosowany. Byłoby to obligiem. Nie szkoda czasu?

Czy inicjatorzy tego pomysłu zastanowili się choć przez chwilę, kto by za to płacił? I z jakich pieniędzy? A poza tym nad tym, że skoro ma być darmowa usługa, to dlaczego tylko ta? Jeśli iść, to na całość – dlaczego obywatel ma płacić za chleb, wymianę okien, agencję towarzyską? Jak już, to już.

Niektórzy dziennikarze i zawodowi wpisywacze na fora internetowe twierdzą, że gdańscy radni ze strachu przed mieszkańcami wyśrubowali próg. I podają nam za dobry przykład władze Sopotu, w którym pod projektem uchwały wystarczy zebrać 200 podpisów. Ludzi, którzy podnoszą ten argument proponuję wysłać do podstawówki – niech uzupełnią swoją wiedzę matematyczną!

Sopot ma niecałe 39 tysięcy mieszkańców. Gdańsk prawie 446 tysięcy. I jeśli w przyjaznym Sopocie wymaganych jest pod projektem „zaledwie" 200 podpisów, to w Gdańsku proporcjonalnie powinno tych podpisów być – w zaokrągleniu – 2300.

Redaktor Włodkowska pisze, że wielu radnych w ostatnich wyborach samorządowych nie uzyskało dwóch tysięcy głosów. To prawda, kilku nie uzyskało. Ale wielu uzyskało więcej niż owe 2 tysiące; Słodkowski, Oleszek, Pomaska, Jędrzejczak, Gierszewski, Dzik, Małkowska, Połetek, Krupa, Zdanowicz, Kaczmarek, Borowczak, Skiba, Owczarczak, Grabski, Pruś, Gorecki. Nie mówiąc już o tych, którzy zdobyli przynajmniej dwa razy więcej głosów, niż owe mityczne 2 tysiące – Maciej Lisicki (4928 głosów), Małgorzata Chmiel (7214), czy choćby ja (7970). Więc jak się naprawdę chce, to można. Cóż więc stoi na przeszkodzie, by grupa prężnych ludzi zebrała te 2300 podpisów pod projektem uchwały unieważniającej wczorajszą uchwałę Rady Miasta? Może warto spróbować?

A już zarzut, że ja czy radni boimy się mieszkańców jest po prostu absurdalny. Gdybym ich się bał to nie odbyłbym 25 spotkań z mieszkańcami. Przez te spotkania przewinęło się – jak wynika z naszych obliczeń – kilka tysięcy ludzi. Przeciętnie takie spotkanie trwa ponad dwie godziny. To daje pięćdziesiąt godzin twarzą w twarz z mieszkańcami. Często niezadowolonymi, często z pełnymi żalów i pretensji. To jest strach przed mieszkańcami? A gdyby mieszkańców bali się radni, nie byłoby ich dyżurów.

W swoim komentarzu Marek Górlikowski stara się mnie dobić cytatem z 75 strony mojej ksiązki „Gdańsk jako wyzwanie": „Zalążki demokracji rodzą się na dole – w gminie i w mieście. Do jej ustabilizowania i trwałości konieczne jest stopniowe wcielanie etosu obywatelskiego w codzienne nawyki, przekonania i praktyki ludzi. W Polsce bowiem idee demokracji i społeczeństwa obywatelskiego wciąż jeszcze czekają na urzeczywistnienie. Stoimy przed szansą odbudowy zaufania obywateli do siebie nawzajem, a także do instytucji władzy".

Nie wycofuję tych słów. Więcej, uważam że nie ma sprzeczności między tym, co napisałem dziś, a tym co jest w książce. Wydaje mi się, że jest to jasne. Nie jest?

A swoją drogą cieszę się z komentarza redaktora Górlikowkiego. Bowiem wynika z niego, że nie tylko przeczytał moją książkę, ale też że przeczytał ja dość dokładnie.