Przeglądam „Księgę umarłych” w dzisiejszej „Gazecie Wyborczej”. Co chwilę natrafiam na kogoś, kogo dobrze znałem – znajomych, przyjaciół…
Lech Kaczyński – mój wykładowca na wydziale prawa Uniwersytetu Gdańskiego. Był wtedy doktorem. Ciepły, sympatyczny, choć niezwykle wymagający na egzaminach.
Koledzy ze studiów – Przemek Gosiewski i Olek Szczygło. Mimo, że po latach podzieliły nas wybory polityczne nigdy żaden z nich nie dał mi odczuć niechęci. Byli zawsze życzliwi wobec gdańskich spraw i jeśli tylko mogli, pomagali mi. Bo różnice polityczne to jedno, a przyjaźń z czasów studenckich, lojalność wobec przyjaciół, to drugie. Na żadnym z nich nigdy się nie zawiodłem.
Mój były student Sebastian Karpiniuk. Uczyłem go historii doktryn historyczno-prawnych. Był błyskotliwym, aktywnym studentem.
Przewracam stronę „Księgi umarłych”. Natykam się na nazwisko Andrzeja Kremera. Nigdy nie zapomnę długich rozmów, które toczyliśmy w Hamburgu i Bremie, kiedy Andrzej był Konsulem Generalnym. Niezwykły erudyta, kopalnia wiedzy o stosunkach polsko-niemieckich, o historii Polski.
Stanisław Jerzy Komorowski, świetny dyplomata, człowiek o wielkim takcie i wysokiej kulturze osobistej. Bardzo wiele pomógł nam podczas wizyty w londyńskim Teatrze Elżbietańskim, zorganizował bardzo interesujące spotkanie z księciem Karolem.
Spoglądam na zdjęcie smutnej twarzy Janusza Krupskiego. Wracam pamięcią do lat osiemdziesiątych, kiedy to z jego warszawskiego mieszkania brałem „bibułę” by przewieźć ją do głodnego prawdy Gdańska. Mieliśmy też częste kontakty, gdy Janusz był kierownikiem Urzędu do spraw Kombatantów. W wielu sprawach był bardzo pomocny.
Andrzej Przewoźnik, szalenie miły, mądry człowiek. Propaństwowiec, człowiek o wielkiej wiedzy historycznej. Traktował swój urząd w kategoriach służby. Często spotykaliśmy się przygotowując uroczyste obchody siedemdziesiątej rocznicy wybuchu wojny. Tak niedawno.
W czasie warszawskiej prezydentury Lecha Kaczyńskiego poznałem dwóch jego bliskich współpracowników – Sławomira Skrzypka i Władysława Stasiaka. Kolejni przedstawiciele dobrych roczników sześćdziesiątych.
Ze szczególnym wzruszeniem wpatruję się w fotografie dwóch moich przyjaciół – Maćka Płażyńskiego i Arama Rybickiego.
Aram był dla mnie w młodości, podobnie jak Olek Hall, mentorem, przewodnikiem po myśli politycznej. Człowiek wielkiej odwagi i prawości. A przy tym niezwykle miły kompan towarzyskich spotkań. Zapaleniec w tym dobrym tego słowa znaczeniu. Z kolei kiedy w 1996 roku rząd odwoływał Maćka z funkcji wojewody, organizowałem wiece w jego obronie. Miał wielki wkład w budowani samorządu lokalnego. Był współtwórcą Platformy Obywatelskiej. Skromny, otwarty…
Dalej Anna Walentynowicz – prawdziwa legenda Solidarności, matka chrzestna niepodległej Polski. Nie była politykiem, choć polityka chciała nią zawładnąć. Kobieta niezwykle uczciwa, potrafiąca pochylić się nad każdym ludzkim nieszczęściem.
Ten z pozoru zimny człowiek na zdjęciu to Ryszard Kaczorowski, ostatni prezydent RP na uchodźctwie. Jeszcze rok temu spotkaliśmy się w Londynie. Łącznik Polski dzisiejszej i tej z dwudziestolecia międzywojennego. Typowy przedstawiciel przedwojennej inteligencji polskiej. Ujmował mnie skromnością, elegancją i niezwykle wprost wyważonymi sądami o ludziach.
Tomasz Merta – mój rówieśnik. Prowadziliśmy wiele wspólnych projektów, na przykład organizowanie obchodów trzydziestolecia Solidarności. Erudyta, świetny znawca myśli politycznej XX wieku. Nieśmiały.
Mariusz Kazana z racji swoich obowiązków częsty gość w Gdańsku. Pomagał nam zajmować się znamienitymi, zagranicznymi gośćmi. Nigdy nie odmówił pomocy.
„Księga umarłych” to porażająca lektura. Wszyscy wiemy, że ludzie umierają. Umierają krewni, przyjaciele, znajomi. To, niestety, normalne. Ale umierają każdy w swoim czasie. A tych wszystkich ludzi śmierć dopadła w jednym momencie. Z tym pogodzić się najtrudniej.