Niewielu jest w społecznościach lokalnych ludzi, o których możemy z całą pewnością powiedzieć, że są niekwestionowanymi autorytetami. Niewielu jest takich, których wyjątkowa pozycja, zaufanie jakim się cieszą powoduje, iż ich znaczenie przekracza wąskie ramy lokalności. Taką postacią był niewątpliwie ksiądz Arcybiskup Tadeusz Gocłowski.

Gdańska posługa Księdza Arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego przypadła na czas dla Polski i dla Gdańska trudny i burzliwy. Na czas stanu wojennego, kiedy to wydawało się, że władze nieodwracalnie pogrzebały wszystkie nasze nadzieje.

Ksiądz Arcybiskup był naszą ostoją. Jak cały Kościół wspierał podziemną Solidarność. Ale mimo swego opozycyjnego zaangażowanie zawsze był otwarty na dialog, na negocjacje. Bowiem kierowała nim stara gdańska zasada „Nec temere, nec timide”.

Niewielu jest ludzi, o których możemy powiedzieć, że są niekwestionowanymi autorytetami. Niewielu jest takich, których wyjątkowa pozycja, zaufanie jakim się cieszą powoduje, iż ich znaczenie przekracza wąskie ramy lokalności. Taką postacią był niewątpliwie ksiądz Arcybiskup Tadeusz Gocłowski.

Zarówno my gdańszczanie, jak i my Polacy możemy mówić o wielkim szczęściu z tego powodu, że mieliśmy tu Dobrego Pasterza. Człowieka, który był wspaniałym duchownym, ale też wspaniałym, świadomym obywatelem.

Ksiądz Arcybiskup związany był z Gdańskiem od zawsze. Najpierw jako rektor Gdańskiego Seminarium Duchownego (od 1971), potem jako biskup pomocniczy diecezji gdańskiej (1983), biskup diecezjalny (1984), wreszcie jako arcybiskup metropolita gdański (1992). Ale swoją wyjątkową pozycję zawdzięcza nie tylko wysokim funkcjom kościelnym. Ważną rolę odegrały przymioty osobiste księdza arcybiskupa.

Ksiądz Tadeusz Gocłowski współtworzył historię Gdańska, historię Kościoła i historię naszej Ojczyzny Polski.

Konsekwencją jego niezłomnej, ale i negocjacyjnej postawy było to, że wziął udział w historycznych rozmowach z władzami komunistycznymi w Magdalence. A więc przygotowywał obrady Okrągłego Stołu, naszej wielkiej, bezkrwawej rewolucji.

W latach dziewięćdziesiątych rozumiał społeczne koszty transformacji. Zaangażował się w działalność charytatywną pozwalającą łagodzić skutki transformacji gospodarczej. Dlatego też poświęcił się odbudowie gdańskiego Caritasu. Ale dbał także o to, by – jak żartował – „nie klerykalizować życia społecznego”. Doskonale wiedział, że czas transformacji jest trudny nie tylko dla społeczeństwa, ale i dla Kościoła, który musi umieć znaleźć się w czasach demokracji, wolności słowa.

Z osobą Księdza Arcybiskupa przeplatało się także moje życie. Pamiętam, jak pomógł nam, strajkującym w roku 1988 studentom. Kiedy dowiedział się, że wojewódzki szef milicji i Służby Bezpieczeństwa generał Andrzejewski chce spacyfikować strajkujący Uniwersytet Gdański, zadzwonił do niego. To był telefon, którego nawet generał bezpieki nie mógł nie odebrać. Do pacyfikacji nie doszło.

Potem udzielał mi i Magdzie ślubu, ochrzcił obie nasze córki.

Był dobrym, mądrym, skromnym i życzliwym człowiekiem. A to nie pasuje do naszych prostych wyobrażeń o księciu Kościoła. Po prostu było w nim coś z angielskiego dżentelmena – elegancja i ciepłe poczucie humoru.

Zawsze też szukał tego, co łączy, a nie tego co dzieli. Głęboko zanurzony w życie Kościoła, ale i w życie publiczne. Doceniali go nie tylko członkowie wspólnoty katolickiej. Wielki szacunek zdobył sobie i wśród tych, którzy na co dzień dalecy byli od Kościoła. Bowiem nikt nie miał wątpliwości, że dla Księdza Arcybiskupa liczy się przede wszystkim człowiek. A także dialog i ekumenizm.

I można by jeszcze wiele ciepłych słów o Wielkim Zmarłym powiedzieć. Ale wypada uszanować jego skromność.

Bardzo trudno o nim mówić „był”. Jest, pozostanie z nami na zawsze.